wtorek, 11 listopada 2014

Rozdział XVIII - Prawdziwy przyjaciel


Czasem warto upaść, by zobaczyć kto cię złapie…

Postanowiłam wyjść. Uznałam że Optimus jednak mówił prawdę. Widziałam to w jego oczach. Wyszłam z celi i ruszyłam w kierunku głównego pomieszczenia bazy. Nie spieszyłam się. Szłam powoli. W pewnym sensie tylko dlatego że przez brak energonu zaczynałam tracić siły.

Doszłam do końca korytarza. W głównym pomieszczeniu były wszystkie boty. Zaraz gdy weszłam wszyscy skupili na mnie wzrok. Nic nie mówili. Patrzeli tylko tak, jakby chcieli przeprosić. Chciałam zrobić jeszcze te kilka kroków i podejść do Ratcheta by zażyć energon, ale nie starczyło mi już sił. Już po pierwszym kroku potknęłam się i zaczęłam upadać. Na szczęście w jednej chwili podbiegł do mnie Wheiljack i złapał.

-Mam cię-powiedział z troską w głosie.

-Dzięki jackie-Wheiljack zaprowadził mnie do Ratcheta, a ten od razu podał mi energon.

-To było bardzo głupie z twojej strony-powiedział doktorek-wiesz że energon trzeba zażywać najlepiej codziennie. Jeszcze trochę i nie skończyło by się tak dobrze.

-A tam, marudzisz doktorku-odpowiedziałam, a Ratchet westchnął.

-Jak poczujesz się lepiej, zabiorę cię gdzieś-zaproponował jackie.

-To bardzo miłe Wheiljack. Z chęcią.

-Dopiero za parę dni-wtrącił się Ratchet.

-Jak zwykle psujesz zabawę-powiedział Wheiljack.

-To nic jackie. Wyjdę kiedy będę chciała-Ratchet ponownie westchnął-a gdzie pojedziemy.

-To niespodzianka-na tych słowach rozmowa się skończyła. Ratchet skończył podawać mi energon, a ja od razu poczułam się lepiej. Nie czekałam ani chwili tylko wzięłam Wheiljacka pod pachę i pociągnęłam za sobą.

-Ratchet odpal mi most, tam gdzie cię prosiłem-wykrzyknął jackie, a Ratchet wykonał polecenie. Po chwili zobaczyłam most. Jacke uśmiechnął się i pobiegł w jego głąb. Moment potem zrobiłam to samo. To co zobaczyłam po drugiej stronie, zaparło mi dech w chłodnicy. Piękne góry w oddali, przepaść pod nami. Wszystko jak z bajki. Podeszłam do przepaści i spojrzałam, najpierw w dół, potem w górę. Naprawdę, widok był olśniewający.

-Podoba się?

-Jeszcze się pytasz? To najpiękniejsze miejsce jakie widziałam.

-Nazywa się Machu Picchu.

-Przepiękne to Picchu.

-Podobno to najlepiej zachowane miasto Inków-popatrzałam na Wheiljacka ze zdziwieniem-tak mówiła mi Fly-no jasne-to naprawdę fajna dziewczynka.

-Ja to od początku wiedziałam.

-Powiedziała mi też że tu, na ziemi, mówi się to tak-odwróciłam się do Wheiljacka - wszystkiego najlepszego Blackstar-jackie naprawdę mnie zaskoczył. Całkiem zapomniałam że mam dziś urodziny. Zrobił mi najlepszy prezent jakiego mogłam sobie życzyć-wiem że nie wypada pytać o wiek ale…

-Mam liczyć moją śpiączkę?

-Nie, w tym czasie byłaś w stanie kryjostazy, nie starzałaś się.

-Brałeś lekcje u Ratcheta czy co?

-Nie, Optimus mi tak powiedział.

-To też wiele wyjaśnia-zrobiłam krótką przerwę. Wzięłam oddech i  odpowiedziałam-w takim razie właśnie kończę 24 lata. Gdybym nie usnęła, kończyła bym już 32 ludzkie lata.

-Nie wiadomo-spojrzałam pytająco na Wheiljacka-w następnej bitwie w jakiej brałabyś udział, zginęłabyś.

-Co?! Dlaczego tak sądzisz?!

-Bo wszyscy w niej zginęli-ponownie spojrzałam na jackiego pytająco-clif został z Bumblebee i był przy jego operacji. W tym samym czasie reszta drużyny pojechała na kolejną misję. Zginęli wszyscy.

-Nie.

-Tak. Przez toksen.

-Toksen? - toksen to taka substancja trująca, taki kamień. W dużych ilościach może zabić w parę minut.

-Cony nawet nie walczyły. Patrzały tylko jak Autoboty ginęły.

-Nie mogę w to uwierzyć. Że nawet Decepticony posunęły się do czegoś takiego?

-Cony są bezwzględne.

-Czekaj chwilę. Do jednostki zawsze kogoś dołączano. Kto to był tym razem-jackie przez moment nie odpowiadał-jackie?

-Część Reckerów. W tym Bulkhead.

-O nie-Bulkhead był partnerem Wheiljacka. Jackie musiał naprawdę ciężko znieść jego stratę.

-Po stracie bulka, odłączyłem się od botów. Wróciłem dopiero wtedy, gdy zabiłem wszystkich, którzy przyczynili się do jego śmierci.

-Tradycyjna zemsta, zawsze pomaga.

-Tak, dokładnie-prze parę minut milczeliśmy-ale co, masz urodziny. Trzeba by się jakoś zabawić. Wstawaj.

-Co chcesz zrobić?

-Ja? Ja skoczyć, ty złapać mnie-zaraz po tych słowach jackie skoczył w przepaść.

-Wheiljack-zawołałam-idiota-wybiłam się i skoczyłam za nim. Szybko do niego doleciałam. Złapałam go i zmieniłam się w samolot. Trochę dziwnie się czułam bo jackie siedział między moimi skrzydłami. Była to dość krępująca pozycja-trzymaj się wariacie-ruszyłam do góry. Nie powiem, Weiljack był dość dużym obciążeniem. Gdy byłam już na szycie, zrzuciłam go z siebie, a idiota nadal się śmiał. Wylądowałam i zmieniłam się w robota. Już chciałam powiedzieć mu co myślę o jego zachowaniu kiedy złapał mnie za nogi i pociągnął do siebie. Potknęłam się i wylądowałam prosto na nim. Przez długi czas wpatrywaliśmy się jeden, w drugiego. Nic nie mówiliśmy. Nic nie robiliśmy, tylko wpatrywaliśmy się w siebie. Poczułam wtedy coś, ale nie wiem co. Myślę jednak, że on też to poczuł. Po paru minutach zeszłam z niego. Oboje usiedliśmy na skraju Machu Picchu i wpatrywaliśmy się w ten niesamowity widok.

-Boję się-powiedziałam

-Czego?

-Że już nigdy nie będę taka szczęśliwa jak teraz.

-Będziesz. Obiecuję ci to-uśmiechnęłam się do niego, położyłam swoją głowę na jego ramieniu, a rękę na jego ręce. Nigdy wcześniej nie czułam się tak dobrze, jak teraz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz